En el amor con el tango – zakochani w tangu


Tango to więcej niż taniec. To intymność, pasja i namiętność. To muzyka, która powstawała na przedmieściach, w barach i domach publicznych Buenos Aires i Montevideo. Tango jest zwierciadłem miejsca, w którym się zrodziło – gdzie mieszały się pasja, odwaga oraz wszechobecna zmysłowość.

Wiek XIX to czas gdy Buenos Aires stało się miejscem docelowym wielkiej fali emigracji z Europy. Wśród przeszło milionowej społeczności miasta, połowę stanowili obcokrajowcy, w większości mężczyźni zatrudniani w wielkich zakładach przemysłowych. Kobiety sprowadzano jako „towar masowy”, w celach wiadomych. Tango, powstałe z mieszanki muzyki afrykańskich niewolników z muzyką przywożoną przez imigrantów z Włoch, Polski, Rosji, Hiszpanii, stało się niejako rodzajem gry wstępnej w domach publicznych.

W początkach XX wieku fala tanga wylała się z portowych ulic i domów publicznych La Boca, a namiętna muzyka i taniec tańczony w parze zaczęły rozpowszechniać się coraz szerzej. Bez wątpienia mieli na to wpływ kompozytorzy, powstające orkiestry i śpiewacy. Za najwybitniejszego spośród tych, którzy kiedykolwiek śpiewali tango i za jednego z największych kompozytorów tego gatunku, Argentyńczycy uważają Carlosa Gardela. To on wyprowadził je z nizin społecznych, rozpowszechniając wśród klas wyższych Argentyny. W Europie taniec rozpoczął zdobywanie salonów prawdopodobnie przez Marsylię. Marsz ten był na tyle triumfalny, że nie zagroził mu nawet arcybiskup Paryża, który w 1914 roku zagroził ekskomuniką każdemu kto by tango ośmielił się tańczyć…

Intensywne zainteresowanie na świecie spowodowane było również rozwojem kinematografii, dzięki której taniec zdobywał szeroką publikę. Tango trwało, rozwijało się i było popularne do połowy lat pięćdziesiątych. Potem nastała era Billy Halley’a i rock’n’rolla. Ale w latach osiemdziesiątych XX wieku taniec zaczął z powrotem oczarowywać tysiące i dziesiątki tysięcy tancerzy, szczególnie w Europie. Pojawił się nowy styl muzyki i nie sposób nie wspomnieć tu o Astorze Piazzolli. Mistrz bandoneonu i wybitny kompozytor połączył tradycję z nowoczesnymi technikami kompozycji. Świat na nowo odkrył symbol Argentyny i zaczął doceniać całe bogactwo nastrojów muzyki i niuansów tańca. Wiek XXI to już prawdziwy renesans tanga.

Co jest w tangu takiego niezwykłego? Intymność, pasja, namiętność, prawdziwa bliskość z drugim człowiekiem, nieustanna improwizacja. Dla panów prawdziwe wyzwanie: mężczyzna zawsze prowadzi, ale prowadzi JĄ i dla NIEJ, kobieta – wsłuchuje się w gest partnera, czeka na JEGO ruch aby mu towarzyszyć, podążyć. Są razem: oddechem, ruchem, krótką chwilę sami dla siebie, w rytm melodii. Romans jednej tandy*.

Tango nie powstało na użytek salonów (to, co można obserwować na pokazach tańca towarzyskiego, nie ma nic wspólnego z tangiem argentyńskim), dlatego bazuje na naturalnych ruchach. Mimo to, a może właśnie dlatego, uważane jest za jeden z najtrudniejszych tańców na świecie; przeciętnie trzeba poświecić co najmniej trzy lata na naukę, aby zacząć poruszać się spontanicznie. A tak naprawdę nauka nie kończy się nigdy…

Niewątpliwą zaletą tanga jest, że nie ma wieku, tańczą je zarówno ludzie bardzo młodzi, jak i bardzo sędziwi. A naukę można rozpocząć w każdym momencie życia. Jedyny mankament: wciąga narkotycznie. Wtedy już tylko pozostaje ćwiczyć kolejne niuanse ruchów pod okiem maestros, potem z rozwianym włosem biec na kolejną milongę**, ściskając pod pachą worek z butami do tańca… Dla większości z zainfekowanych pasją, życie dzieli się na to przed i po poznaniu tanga. Nikt nie żałuje tego „po”, co najwyżej, że stało się to tak późno.

Naukowcy z Oldenburga i Frankfurtu zafascynowani popularnością tańca zbadali pary tańczące tango. Okazało się, że taniec ten znacznie podnosi seksualność. Nawet w przypadku par o mocno zmniejszonym pożądaniu powraca dawny żar. Ludzie na nowo odkrywają atrakcyjną bliskość ciała partnera. W czasie tańca bliski kontakt ciał i rytmiczne ruchy sprawiają, że zarówno u mężczyzn jak i u kobiet zanotowano wzrost produkcji hormonów płciowych i jednoczesny, gwałtowny spadek hormonu stresu. Muzyka, bliski kontakt i ruch, zwiększają pozytywne emocjonalne reakcje.

Do kolejnych zalet tanga można zaliczyć jego ponadnarodowy język porozumienia. Ponieważ nie tańczy się go w wyuczonych układach, osoby ze wszystkich zakątków świata mogą swobodnie tańczyć ze sobą. Okazjami do tego typu spotkań są międzynarodowe festiwale, na których prezentują swoje umiejętności najwybitniejsi tancerze, prezentują się orkiestry grające muzykę tangową, organizowane są warsztaty, seminaria i wielogodzinne milongi. A przede wszystkim to znakomita okazja do spotkania ludzi z całego świata, ogarniętych jedną pasją. Już w maju w Krakowie kolejna okazja do spotkania z pasjonatami tanga: WAWEL TANGO zaprasza!

Tekst: Joanna Wagner

* Tanda – 3-4 utwory muzyczne grane w tym samym stylu (tandy oddzielane są cortinami – krótkimi przerywnikami muzycznymi)

** Milonga – miejsce albo impreza, gdzie tańczy się tango

Tango argentyńskie zostało wpisane w 2009 r. przez UNESCO na listę dziedzictwa kultury światowej.


Muzyczne, krakowskie lapidarium, cz. 4.


Każda ogrodowa fontanna jest z zasady powiązana z dźwiękiem. Woda z niej wypływająca dzwoni, bębni, pluska, szemrze – wszystko zależy od cyrkulacji jej przepływu.

Andrzej Sikorowski z grupy „Pod Budą” dosłuchał się nawet … szlochu krakowskiej fontanny. W „Bardzo smutnej piosence retro”  śpiewał:

 „ (…) i fontanna szlocha też

Trochę zadziwiona skąd ma tyle łez”.

Wspólną cechę – nieokiełznaną naturę – wody i muzyki zauważa poetka Jane Hirshfield, a możemy to usłyszeć na płytach Agi Zaryan:

„Muzyka jak woda zawsze znajdzie ujście”. ¹

Wśród wielu interesujących krakowskich fontann, trzy wyróżniają się dodatkowym wątkiem muzycznym, poprzez który wpisują się na listę naszego muzycznego lapidarium. Jedna nazywana „symbolicznym fortepianem Chopina” druga to fontanna „Grajków” oraz najnowocześniejsza fontanna realizująca ideę ,,woda  – dźwięk – światło”.

Fontanna „Fortepian Chopina” stoi na krakowskich Plantach – vis á vis Filharmonii Krakowskiej. Projekt rzeźby przygotowany na konkurs w 1948 r., zorganizowany z okazji setnej rocznicy śmierci Fryderyka Chopina, przedstawiał w sposób symboliczny fortepian wielkiego kompozytora*. Na taką wizję twórczą autorki projektu, Marii Jaremy „Jaremianki”**, miało mieć wpływ zamiłowanie do muzyki Chopina zaszczepione przez matkę – pianistkę. Projekt doczekał się realizacji po 57 latach, po pewnych zmianach wprowadzonych przez Wandę Czełkowską i Martę Kozielec. Niektórzy nazywają fontannę „muzyczną rzeźbą wodną”. Hmm … wiemy, że woda potrafi rzeźbić nawet w skale, ale czy można rzeźbić w wodzie?

Fontanna ma kształt asymetryczny i nawiązuje do otwartej pokrywy fortepianu.  Bardzo ciekawie został rozwiązany sposób cyrkulacji wody. Wytryskuje ona z pokrywy fortepianu oraz ze znajdujących się naprzeciwko 4 uniesionych młoteczków. Woda wytryskująca z młoteczków wpada w otwory w pokrywie instrumentu. Podświetlenie rzeźby w nocy podnosi jeszcze jej unikalne walory konstrukcyjne. Strumienie wody są podświetlone przez fluorescencyjne tuby w 7 podstawowych kolorach. W ciągu dnia widać dwa – biały i żółty.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Patrząc na tę piękną rzeźbę o miękkich formach, aż trudno uwierzyć, że wykonano ją z … betonu ***. Wielka tylko szkoda, że fontanna jest mało „przystępna” – zewsząd, jak oceanem, otoczona trawnikiem, a dostać się do niej można niepozorną dróżką.

Kolejnym punktem naszej wycieczki jest fontanna „Grajków” – właściwie rzeźba z brązu wkomponowana w kamienną fontannę. Postaci z brązu –  trio muzyków – zostały rozpoznane jako:  skrzypek, wiolonczelista i trębacz. Szczęściarze! Grają sobie spokojnie, na nic nie zważając już od prawie 40 lat!

SONY DSC SONY DSC SONY DSC

W porównaniu z innymi fontannami ta wygląda raczej skromnie, acz trudno jej odmówić swoistego uroku. Być może ma na to wpływ jej lokalizacja – w narożnej części Placu Wolnica, na krakowskim Kazimierzu, „schowana” niczym pod parasolem, pod gałęziami wierzby płaczącej. Jej autorem jest krakowski artysta Bronisław Chromy, który ma na swoim koncie m. in. pomnik Smoka Wawelskiego, nieodłączny symbol Krakowa.

O ile pierwsza fontanna bez wątpienia ma odniesienie do muzyki poważnej, to ta druga wydaje się nawiązywać do muzyki w „lżejszym” wydaniu:  klubowym, czy wręcz ulicznym.

Skąd takie skojarzenie? Po pierwsze nazwa fontanny i dyskretne jej umiejscowienie. Po wtóre związki autora rzeźby ze środowiskiem muzycznym kabaretowo – klubowym.

Bronisław Chromy był jednym ze współzałożycieli– obok Piotra Skrzyneckiego i Krzysztofa Pendereckiego – słynnej i dzisiaj „Piwnicy pod Baranami”. Tam były te rytmy muzyczne, tam zaglądali uliczni artyści…

Uliczni muzycy zawsze wzbogacali koloryt Krakowa. Wspomnijmy chociażby Macieja Maleńczuka, czy Stefana Dymitra zwanego „Corroro” – niewidomego i kalekiego, ale  genialnego skrzypka.

Na koniec najnowsza, otwarta w czerwcu 2010 roku, nawiązująca do muzyki fontanna. Grająca fontanna, znajdująca się przy Pałacu Sztuki, jest dominującym aktualnie punktem Placu Szczepańskiego w Krakowie. W dniu otwarcia uświetnił ją pokaz z cyklu ,,światło i dźwięk”, trwający około 25 minut, podczas którego można było usłyszeć utwory: Fryderyka Chopina, fragment „Walkirii” Ryszarda Wagnera, „Nad pięknym modrym Dunajem” Johanna Straussa oraz motywy z filmów „Piraci z Karaibów” i „Marzyciel”. Woda tryskająca z 27 dysz była iluminowana różnymi kolorami.

Aktualnie świecąca i grająca fontanna działa tylko w soboty i niedziele o godz. 12.00 i 21.15. Wielka szokda, że często są z tym problemy techniczne. Niemniej projektanci – prof. Stefan Dousa i architekci z Pracowni Konserwacji Zabytków „Arkona” – stworzyli niewątpliwie nową atrakcję dla Krakowa.

Misa, wykonana z włoskiego złocistego granitu, wyłożona została mozaiką. Secesyjne zdobienia fontanny nawiązują do dekoracji  elewacji pobliskiego Starego Teatru. Woda płynie z górnej do dolnej niecki fontanny przez trzy sterowane automatycznie kaskady. Jest to też ulubione miejsce naszych małych milusińskich, jako że niektóre dysze znajdują się poza fontanną na płycie Placu Szczepańskiego i strumienie wody wytryskują wprost spod stóp, mile je łaskocząc.

SONY DSC SONY DSC

Oczywiście daleko nam do fontann z wielkiego świata, np. mającej wielkość 2 pełnowymiarowy boisk piłkarskich fontanny Burj w Dubaju, która jest aktualnie największą „grającą” i „tańczącą” fontanną na świecie****.

Na zakończenie słów kilka o jednym, ale jakże istotnym utworze dla którego inspiracją była woda – woda, która… łaskocze. „Jeux d’eau” – czyli „Igraszki wody” Maurice Ravela to miniatura, określana jako jeden z najświetniejszych utworów impresjonistycznych na fortepian. Opatrzona jest  epigramem francuskiego poety „Bóg rzeczny śmiejący się z wody, która go łaskocze” i takie wrażenie chciał wywrzeć kompozytor na słuchaczach. Za pomocą szybkich arpeggiów (pochodów dźwięków składających się w akord) imituje szmer wody i odgłosy tryskania i spadających kropel – dźwięki, które można usłyszeć w naturze,  w kaskadach i w strumieniach. Podobne wrażenie można mieć w kontakcie ze sztuczną kaskadą, jaką jest miejska fontanna, nieprawdaż?

W „Igraszkach wody” Ravel wykracza poza ramy klasycznego systemu dur – moll oraz klasycznej formy utworu. Miniatura przypomina budową allegro sonatowe, z ekspozycją 2 tematów, ale pojawiające się motywy przewodnie nie są typowe – jeden słyszalny jest we współbrzmieniach, a drugi w melodii opartej o skalę pentatoniczną (pięciodźwiękową). Kompozycja ta wywarła znaczny wpływ na ówczesnych kompozytorów. „Igraszki wodne” Ravela zostały wydane przez PWM w serii: Miniatury fortepianowe. ²

Tekst: Renata Olchawa

Zdjęcia: Katarzyna Strączek

Konsultacja muzykologiczna: Bożena Kulig

¹ „The music like water”, sł. Jane Hirshfield; płyty polsko- i obcojęzyczne pt.: „A Book of Luminous Things” i „Księga olśnień”

* Od 1949 roku spoczywał w magazynach Muzeum Narodowego w Krakowie. Model wykonany z gipsu i szkła znajduje się  aktualnie w Muzeum Narodowym; jego wymiary 128x90x25. Pierwotnie rzeźba – fontanna była przeznaczona do Parku Krakowskiego.

** Maria Jarema przez przyjaciół nazywana Jaremianką, awangardowa krakowska rzeźbiarka, później zajmowała się głównie malarstwem.

*** Beton bazuje na specjalnym cemencie wzmocnionym włóknami szklanymi. Konstrukcja jest cienkościenna, oparta na rdzeniu z pianki poliestrowej,  biała zaprawa została zabarwiona żółtym pigmentem

Informacje zaczerpnięte ze strony firmy Aalborg Portland Polska, dystrybutora portlandzkiego cementu z Danii

**** Ma 275 metrów długości, a woda wyrzucana jest na 150 metrów w górę, czyli  jest o około 1/4 wyższa, niż dobrze znana Fontanna Bellagio w Las Vegas. Zresztą obie są dziełami projektantów z WET Design. W nocy oświetlona jest światłem widocznym z odległości 20 km. Ponoć ta ilość światła czyni z Dubaju najjaśniejszy punkt na Półwyspie Arabskim. Wytryskująca w sekwencjach woda jest zintegrowana z muzyką arabską – utworami klasycznymi i muzyki popularnej. Podobno pierwszy utwór „Baba yetu” to śpiewana w języku suahili, odrobinę zmodyfikowana modlitwa „Ojcze nasz” (sic!). Innym utworem zsynchronizowanym z fontanną jest m.in. „Time to say goodbye” Andrea Bocelliego i Sarah Brightman.

² Miniatury fortepianowe: 78. Ravel, Jeux d’eau, PWM 5152, Wyd. VIII, Kraków 1985 r.


Muzyczne, krakowskie lapidarium, cz. 3


Zdobienia na elewacjach krakowskich kamienic urzekają swoją różnorodnością. Podążając szlakiem muzycznych, kamiennych detali odkryliśmy kilka ciekawych przykładów. To przedstawienia nad portalami wejściowymi do budynków, stanowiące rodzaj godła.

W Polsce już w czasach średniowiecza umieszczano na kamienicach godła – rodzaj wyróżnika, pozwalający odróżnić budynek od sąsiednich. W Krakowie zachowało się ich ok. 123! Oznaczanie kamienicy godłem zastępowało z powodzeniem określanie adresu za pomocą numeracji, były to takie obrazkowe identyfikatory adresowe*. Użytkowe znaczenie godeł przejawiało się też w możliwości określenia właściciela budynku, zajęcia którym się parał – był to rodzaj szyldu. Taki charakter ma niewątpliwie godło kamienicy „Podedzwony”.

SONY DSC

Kamienica przez długi czas (cały XVI w.) była własnością ludwisarzy – rzemieślników zajmujących się odlewnictwem dzwonów. W XIX w. ponownie dostała się w ręce ludwisarza – Józefa Weissa, który po jej odnowieniu ozdobił ją dodatkowo godłem przedstawiającym trzy dzwony, datę i swój inicjał**.

Godła na kamienicach mogą też informować o patronie ulicy, przy której budynek się znajduje. Tak jest w przypadku kamienicy przy ul. Szymanowskiego***. Godło przedstawia skrzypce, a w tle częściowo rozwinięty rulon z pięciolinią.

SONY DSC

Warto w tym miejscu przypomnieć, iż Szymanowski jest autorem licznych utworów na skrzypce m. in. 2 koncertów skrzypcowych. Utwory te zostały wydane przez PWM drukiem.

O samym Szymanowskim wiele informacji dostarczą nam: wydane listy kompozytora oraz suplement do Encyklopedii muzycznej PWM Szymanowski¹. Zaś przed końcem 2013 r. Polskie Wydawnictwo Muzyczne zamierza wydać jego Hagith, tym samym kończąc ważny projekt wydawniczy: Wydanie Dzieł Wszystkich kompozytora.

Wśród godeł o tematyce muzycznej ciekawą grupę stanowią przedstawienia postaci muzykujących na różnych instrumentach: lirze, bębenku, czy fujarce.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Trudno z całą pewnością odgadnąć ich funkcję, poza niewątpliwie dekoracyjną rolą. Być może mają ukryty sens znaczeniowym. Czyżby stanowiły aluzję do spraw z dziedziny życia codziennego, może charakter magiczny? Brak przekazów pisanych rodzi spekulacje. W większości przypadków trudno też stwierdzić, kto był owych godeł autorem.

Nie są one zbyt duże, mają około metr wysokości, a co zasługuje na podkreślenie: są świetnie wkomponowane w przeznaczone dla nich pole. Wykonane zostały w formie płaskorzeźby (reliefu), są stylizowane, o uproszczonych formach, często stanowią (poza rzadko stosowanymi ozdobnymi portalami wejściowymi), jedyny dekoracyjny element fasady.

Johann Wolfgang von Goethe przyrównał architekturę do „skamieniałej muzyki”², nic więc dziwnego, że my w dekoracji budynków doszukaliśmy się tylu muzycznych wątków.

Tekst: Renata Olchawa

Zdjęcia: Katarzyna Strączek
Konsultacja muzykologiczna: Daniel Wierzejski
———————————————————————————————————-
*w Krakowie system numerowania posesji wprowadzono pod koniec XVIII w.

** Ul. Floriańska 24 – godło kamienicy nad bramą „Pod trzema dzwonami”/ „Podedzwony”.
Dzisiaj godło jest wzbogacone o dodatki – gałązki z kiśćmi winogron, od kolejnego właściciela Krzyżanowskiego, który był kupcem winnym (a inicjał imienny „J” zastąpił „K” odnoszącym się do swojego nazwiska).

*** ul. Szymanowskiego nr 12

****
ul. Komorowskiego 4 – godło Kobieta z dziećmi i lirą w ręce; godło nad drzwiami wejściowymi
róg al. Słowackiego i Placu Grottgera – narożna kamienica, na ścianie od strony placu – godło Chłopiec grający na bębenku
ul. Pawlikowskiego nr 8 – godło Chłopiec grający na fujarce

¹ Encyklopedia muzyczna PWM. Szymanowski. Od Tymoszówki do Atmy (wydanie specjalne).PWM S.A.
Korespondencja. Pełna edycja zachowanych listów od i do kompozytora, t. 1 1903-1919, zabrała i oprac. T. Chylińska, PWM, Kraków 1982
Korespondencja. Pełna edycja zachowanych listów od i do kompozytora, t. 2 1920-1926 , zabrała i oprac. T. Chylińska, PWM, Kraków 1994
Korespondencja. Pełna edycja zachowanych listów od i do kompozytora, t. 3 1927-1931, zabrała i oprac. T. Chylińska, Musica Iagellonnica, Kraków 1997
Korespondencja. Pełna edycja zachowanych listów od i do kompozytora, t. 4 1932-1937, zabrała i oprac. T. Chylińska, Musica Iagellonnica, Kraków 2002

² Szmidt B., Ład przestrzeni, Warszawa 1981, s. 392

Wykorzystano:
Artykuł prezentujący wyniki badań finansowanych przez Min. Nauki i Szkolnictwa Wyższego 2004-2006 i 2007-2010 dot. dekoracji krakowskich kamienic:
Makowska B. , Modernistyczne kamienice krakowskie – granice stylu [w:] Teka Kom. Arch. Urb. Stud. Krajobr. – OL PAN, 2008Bstr. 17-28.
Zawiera on bogaty wykaz literatury związanej z tematyką godeł kamienic.


fis-moll – moja nowa ulubiona tonacja


Fismoll to nowa postać na polskiej scenie muzycznej. Jego muzyka wymyka się opisom i etykietkom – Magazyn Kultury, goszczący go na koncercie w Krakowie, spróbował zaklasyfikować to, co tworzy Fismoll, jako „acoustic/indie/rock/alternative/folk”. Jedyna prawda absolutna w tym przypadku to fakt, że jego utwory dotykają do głębi, zabierając słuchacza w jakieś tajemnicze, nieznane mu wcześniej miejsce.

Z tym młodym, ogromnie utalentowanym chłopakiem z Poznania – kompozytorem, autorem tekstów, wokalistą, gitarzystą, aranżerem – rozmawiałam na krakowskim Kazimierzu w przededniu premiery jego debiutanckiego albumu At Glade, wydawanego pod prestiżowym patronatem Programu Trzeciego Polskiego Radia. Ponadgodzinne spotkanie wydawało się za krótkie – zaledwie zaczęłam poznawać jego wrażliwość, szczerość, nietuzinkowość i skromność. Poniżej zapis naszej rozmowy.

Fismoll foto cz-b podpis

Po raz pierwszy zetknęłam się w twoją muzyką słuchając listy przebojów Trójki. Jechałam samochodem przez las, zapadał zmrok. Z radia popłynęło „Let’s Play Birds”, a ja natychmiast zwolniłam, bo ten ktoś w radiu śpiewał wyłącznie dla mnie i nie chciałam uronić ani jednego dźwięku. Po piosence Marek Niedźwiecki przedstawił wykonawcę, a ja bardzo się zdziwiłam, skąd obcokrajowiec zna polskie określenie na F sharp minor. Po powrocie do domu poszukałam informacji w internecie i przeżyłam podwójny szok: po pierwsze – że jesteś Polakiem, po drugie – że masz 19 lat. Myślę, że zwłaszcza to pierwsze zdziwienie jest udziałem wielu osób – co o tym sądzisz?

Cieszy mnie, że ta muzyka ma inny klimat niż polski – bardziej zachodni, na pewno skandynawski. Z drugiej strony mnie to smuci, bo chciałoby się usłyszeć „To jest tak dobre, że wiedziałem, że to jest z Polski” – choć powstają teraz świetne polskie projekty na światowym poziomie – Mikromusic, Skubas, Mela Koteluk. Ja śpiewam tylko po angielsku – lepiej się w tym czuję i łatwiej mi się pisze – i jestem dumny z tego, że śpiewam w obcym języku tak, że trudno czasem zorientować się, że jestem Polakiem. Bałem się zresztą, że nie podołam polskiemu językowi – ma zupełnie inną melodykę niż angielski i tekst musi być naprawdę znakomity, żeby brzmiał dobrze. Na pewno chciałbym móc za kilka lat wyjechać na trasę koncertową za granicę i na pytanie „Stary, skąd jesteś?” odpowiedzieć „Z Polski”. Jestem ogromnym patriotą; gdyby trzeba było, wyjąłbym szablę i poszedł walczyć – mimo, że Polska aktualnie jest jaka jest. A 19 lat życia bardzo mocno przeżyłem, doświadczyłem kilku strat i sytuacji, które chyba sprawiły, że zahaczam o więcej niż swoje 19 lat.

Odkąd się pojawiłeś, ludzie próbują Cię jakoś określić, nazwać, najczęściej za pomocą porównań – polski Bon Iver, polski Jonsi, ja mogłabym dorzucić skojarzenie z Anthony and the Johnsons…

To świetny zespół jest!

… i jeszcze kilkoma innymi artystami. Czy to jest dla ciebie męczące, obciążające czy raczej motywujące? A może nie chciałbyś być z nikim porównywany?

Absolutnie nie mam presji sprostania takim porównaniom. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo jestem wyzbyty złudzeń, jak to Herbert kiedyś pisał. Robię wyłącznie to, co gra mi w środku – biorę gitarę at glade, czyli na polanę niedaleko mojego osiedla, i gram. Jeżeli ktoś porównuje mnie do Bon Ivera, to mogę się tylko cieszyć, bo jest to facet, który nie robi słabej muzyki i pięknie śpiewa, choć znam dobrze może trzy jego piosenki – Holocene się zasłuchiwałem. Zarzut wtórności? Muzyka i tak jest wtórna. Natomiast gdy ktoś oskarża mnie na przykład o skopiowanie akordów z piosenki Bon Ivera, której nawet nie znam, to inna sprawa. Dlatego gdy wydaje mi się, że mój utwór przypomina coś, co już słyszałem, natychmiast go zmieniam – tonację, melodię – aby uchronić się przed powielaniem.

Jakiej muzyki słuchasz dla przyjemności? Kiedyś był to ponoć Kaliber44, a teraz? Jacy artyści cię inspirują?

Przez długi czas słuchałem hip-hopu, kiedyś nawet nagrywałem teledyski hip-hopowe chłopakom z dzielnicy. W pewnym momencie poczułem jednak, że muszę trochę od tego odejść – uciekała ze mnie melodyka. Generalnie nie śledzę za bardzo tego, co się dzieje, jakie zespoły powstają. Ja od zawsze „siedzę” przy Arvo Pärcie, Sigur Ros i Janie Sebastianie Bachu – jest to trzech kompozytorów, którzy mnie nieustannie inspirują.

W jakim momencie życia zdecydowałeś, że chcesz zająć się własną twórczością? Wiem, że od 9 lat uczysz się w szkole muzycznej – tam skupiasz się przecież na innym repertuarze.

Moja twórczość powstała z buntu. Po sześciu-siedmiu latach nauki w szkole muzycznej poczułem, że wciąż tylko odtwarzam; dostaję nuty i narzucane jest mi, co mam czuć. Zacząłem więc tworzyć własną muzykę. Dzięki czemu zresztą teraz potrafię grać cudze utwory, a moi nauczyciele ufają mi na tyle, aby pozwolić mi robić to po swojemu. Nie można zaprzeczyć temu, że muzyka jest matematyką, ale przed tym też chciałem uciec; poza tym byłem słaby z harmonii… (śmiech) Chciałem muzyki, która będzie stworzona z uczucia, a nie z matematycznego wyliczenia, które ogranicza. Szkoła muzyczna dała mi bardzo dużo, teraz jednak myślę tylko o skończeniu jej – został mi rok – i zajęciu się własną muzyką. Bardzo dużo będzie tych utworów jeszcze; póki nie umrę i póki będę widzieć uśmiech u ludzi. Nie potrzebuję w życiu niczego więcej.

18 czerwca premiera At Glade. Gdybyś spojrzał wstecz, na poprzedni rok twojego życia – co się zmieniło? Jak zmieniłeś się ty?

Mimo, że w szkole zazwyczaj wszystkich rozśmieszałem, tak naprawdę byłem człowiekiem nostalgicznym i często smutnym, zwłaszcza, gdy byłem sam. W mojej samotności odczuwałem brak czegoś, pustkę. Ten rok, zwłaszcza styczeń 2013, czyli moment, w którym zaczęliśmy nagrywać kwartet smyczkowy na płytę, był przełomem. Wcześniej miałem w sobie pewien eskapizm i bałem się wielu rzeczy, których nie chciałem w swoim życiu; teraz wierzę, że można złe rzeczy ominąć albo naprawić, i będzie to proste. Odnalazłem radość z małych, pięknych chwil; zakochałem się. Poczułem, że nagrywając płytę zawierającą wszystko to, co mam w sobie najbardziej tkliwe i delikatne, tworzę coś, co może coś dać ludziom. Bóg mi dużo dał; mimo że nie chodzę do kościoła, jestem bardzo wierzącym człowiekiem. W ubiegłym roku poznałem też Roberta, który stał się w pewnym sensie moim patronem.

Robert Amirian to nie tylko bowiem basista w twoim zespole, ale i manager, producent, wydawca płyty, przyjaciel… Jak się poznaliście?

Umieszczałem na Youtube covery i własne utwory; wtedy były to Let’s Play Birds i Trifle. Nagrałem te piosenki u siebie w domu – kupiłem mikrofony, mikser, cały potrzebny sprzęt. Zajęło to dużo czasu, jako że jestem strasznym „szczególistą” i „dźwiękofilem” – wszystkie programy audio i sprzęt musiałem poznać sam, bez żadnych tutoriali – ale cieszę się, że tak zrobiłem. Niektóre ścieżki na płycie zostały te same – z moich domowych nagrań. Tak więc Robert usłyszał te utwory i napisał do mnie maila, proponując wydanie płyty. Potraktowałem to jak żart.

Jednak czy umieszczając piosenki na Youtube nie myślałeś o wydaniu płyty?

Nie, naprawdę nie. Myślałem w kategoriach „będę co jakiś czas wrzucał coś do sieci, żeby ludzie słuchali”. Robert nie dał za wygraną i zadzwonił – i ten telefon wystarczył. Rozmawialiśmy półtorej godziny, z czego 10 minut na temat płyty, a resztę czasu – o wszystkim, po prostu się poznawaliśmy. Było to w czerwcu zeszłego roku.

W takim razie idzie to lawinowo szybko – rok temu się poznaliście, a teraz już płyta, koncerty.

Ja tego nie ogarniam… ale rozumiem to tak, że ten Gość z góry się uśmiecha i stawia na mojej drodze właściwych ludzi. Jesteśmy bardzo podobni z Robertem na wielu płaszczyznach, rozmawiamy ze sobą o wszystkim. Robert jest jedyną chyba osobą, której teksty – poza własnymi – mogę śpiewać. To on napisał słowa do Songs of Songs – najważniejszej dla mnie piosenki na płycie.

fismoll-at-glade-cover-okladka

Spotykamy się dzień po koncercie w Krakowie, który był pierwszym oficjalnym koncertem, promującym twoją debiutancką płytę. Jakie wrażenia?

Było fenomenalnie. Zakochałem się w każdej osobie z publiczności po kolei; przyjęcie nas przez słuchaczy było takie, jakbym przyjechał do domu rodzinnego, w którym mnie nie widziano dawno i wszyscy się cieszą, mówią: „Chodź, zjemy pierogi” – tak właśnie się czułem. Ja się na scenie trochę zapadam się pod ziemię, bo ciągle zdumiewa mnie, że tyle osób chce tego słuchać i przez wdzięczność staję się nieśmiały. Nie umiem zapanować nad tym, że ręka mi się trzęsie czy drży głos, ale chyba nie chcę nad tym panować. Gdy śpiewam, mam najczęściej zamknięte oczy, utrzymując tylko kontakt z zespołem, ale czułem i słyszałem wasze niesamowite reakcje, owacje, a gdy grałem bis, wszyscy stali i uśmiechali się do mnie. Po koncercie wiele osób do mnie podchodziło i dziękowało – od jednej usłyszałem, że zmieniłem dla niej znaczenie sztuki. W ogóle kocham Kraków; czas płynie tu wolniej, a w powietrzu jest jakaś metafizyka. To miasto nie ma w sobie agresji – choć może mówię tak, bo nie byłem na Hucie (śmiech).

Słyszałam, że wystąpisz na festiwalu Open’er – gratuluję; to ogromny sukces i dowód uznania dla twojej muzyki, zwłaszcza, że zaproszenie na festiwal przyszło jeszcze przed premierą płyty.

Nie wiem, jak do tego doszło. Dostałem po prostu telefon od Roberta: „No cześć Fiś, gracie na Open’erze”, „O, fajnie, a co to jest Open’er?” (śmiech). Oczywiście jesteśmy bardzo zadowoleni, nie ukrywam faktu, że aż mi dziwnie z tym. To będzie duży zaszczyt, wystąpić wśród takich zespołów jak Hey, Kings of Leon, Crystal Castles. My pojedziemy jak zwykle usypiać wszystkich… A na jesieni rozpoczniemy naszą solową trasę, na którą być może pojedziemy z perkusją.

Kiedyś dążyłem do tego, aby na żywo wykonanie piosenki brzmiało dokładnie jak wersja na płycie. Ale ostatnio myślę, że przecież płyty ludzie posłuchają sobie w domu, bo kupią, ściągną, na Spotify’u będą słuchać – oczywiście z przerwami na „Cześć, tu Spotify, jeżeli chcesz tego słuchać dalej, wpłać 20 złotych…”. Tak więc teraz na koncertach chcę dać ludziom coś, czego nie usłyszą te osoby, które na koncert nie przyjdą. Zawsze na dodatek jest tak, że ktoś się pomyli, zapomni się tekstu i wymyśla się „Whenawella a hella ruby la”, co brzmi mniej więcej jak „Stół na ścianie podczas dżemu”, ale po zaśpiewaniu tego człowiek sobie myśli: „Kurczę, zrymowało się! Jest dobrze!”

Mniej muzycznie: twoje ulubione miejsce na Ziemi?

Polana niedaleko mojego osiedla, gdzie powstała większość moich piosenek.

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiała Bibianna Ciejka

15.06.2013r.

Look at This na Youtube

Let’s Play Birds na Youtube


Doktor śpiew


Czy można śpiewać nie mogąc mówić? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że odpowiedź powinna brzmieć: nie. Okazuje się jednak, że wcale nie musi być ona prawidłowa.

Niektórzy ludzie w wyniku wypadków, udaru czy z powodu postępów procesu neurodegeneracyjnego, tracą możliwość mówienia i czasem rozumienia słów. Dzieje się tak – mówiąc w skrócie – w wyniku uszkodzenia ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za mowę (ośrodek Broki), a znajdujących się na lewej półkuli oraz często także innych jego części.

Zaburzenie, o którym mowa, to afazja. Może być ona cięższa, kiedy chory całkowicie traci możliwość porozumienia się z otoczeniem, ponieważ przestaje rozumieć znaczenie słów lub lżejsza, kiedy to osoba nią dotknięta rozumie, co się do niej mówi, nie potrafi jednak sama formułować myśli. W leczeniu tego schorzenia stosuje się wiele metod, a wśród nich terapię intonacją melodyczną.

Już na początku XIX stulecia zaobserwowano, że dotknięci lżejszą formą afazji potrafią jednak o dziwo nucić, a niektórzy nawet śpiewać. Ta niezwykła zdolność zastanawiała wielu lekarzy i przez ostatnie ponad 100 lat była przedmiotem badań, których wyniki próbowano przekuć na różne terapie. Jedną z nich jest wspomniana terapia intonacji melodycznej (melodic intonation therapy, M.I.T.) opracowana w 1973 r. przez Martina Alberta i jego współpracowników z Boston Veterans Affairs Hospital.

Stosuje się ją w przypadku pacjentów, którzy zachowali zdolność rozumienia mowy, a polega na tym, że zamiast zmuszać ich do powtarzania słów, co często – jeśli próby są nieudane – wywołuje u nich złość i zniechęcenie – uczy się ich wyśpiewywania najpierw pojedynczych wyrazów, a potem, w miarę postępów, zdań. Używa się w tym celu prostych i powszechnie znanych melodii, do których wyśpiewuje się różne komunikaty.

Terapia ma za zadanie zaprzęgnięcie do działania prawej półkuli mózgu u tych pacjentów, u których nie została ona uszkodzona, a która nie odpowiada bezpośrednio za mowę. Jest ona odpowiedzialna jednak w pewnym stopniu za jej rozumienie, a także przy okazji za przetwarzanie muzyki oraz rytmu – w celu jej dodatkowego zaktywizowania, pacjenci w trakcie ćwiczeń pomagają sobie wystukując go lewą ręką.

M.I.T. jest wprawdzie długotrwała, wymagająca poświęcenia jej setek godzin, ale daje bardzo dobre wyniki. Pacjenci, którzy mimo udziału w tradycyjnej terapii nadal nie potrafili formułować prostych zdań (choćby podać adresu zamieszkania), już po kilkudziesięciu spotkaniach w ramach M.I.T. robili to bez większego trudu. Miało to dla nich także olbrzymie znaczenie psychologiczne, ponieważ widząc efekty, tym chętniej kontynuowali terapię.

Oczywiście jak zwykle bywa i w tym przypadku pojawiają się wątpliwości, czy rzeczywiście to śpiew gra kluczową rolę w procesie leczenia. Niektórzy badacze uważają, że chodzi raczej o fakt powtarzania słów w formie, która czyni go bardziej atrakcyjnym, a także o wpływie tegoż na pamięć.

Bez względu jednak na to czy to sam śpiew pomaga czy nie, ważne jest, że terapia przynosi rezultaty – jeśli tylko terapeuci i pacjenci przekroczą granicę wstydu, która większości z nas towarzyszy przy próbach wokalnych w obecności osób trzecich. A to o efekt chyba chodzi.

Tekst: A. Kalamat


Muzyczne krakowskie lapidarium, cz. 2.


Jednym z efektowniejszych budynków w Krakowie jest bez wątpienia Teatr im. Juliusza Słowackiego, mieszczący się w obrębie Starego Miasta, dzisiaj również w bliskim sąsiedztwie Dworca Głównego. Poznając historię powstania tego gmachu, znajdziemy sporo emocjonujących wątków, którymi żył Kraków końca XIX w.

Dość powiedzieć, że wybór lokalizacji Teatru skłonił Jana Matejkę najpierw do oficjalnego i gwałtownego sprzeciwu – niestety bezskutecznego i konfliktu z radą miejską, a ostatecznie do zrzeczenia się honorowego obywatelstwa miasta Krakowa!¹

Nie mniejsze emocje towarzyszyły samemu konkursowi, który miał zasięg europejski. W jego warunkach bardzo szczegółowo sprecyzowano jak ma wyglądać wnętrze budynku². Jeśli chodzi o bryłę zewnętrzną, pozostawiono artystom swobodę twórczą, zaznaczając tylko, by nie było zbytniego przeładowania ornamentów na elewacjach oraz ze względu na klimat – otwartych balkonów i tarasów. Spośród zwycięskiej trójki do realizacji wybrano projekt architekta Jana Zawiejskiego, który zajął miejsce … trzecie. Zgodnie z założeniami teatr miał służyć różnym gatunkom sztuki scenicznej: komedii, dramatowi i operze z baletem.

Dekoracja rzeźbiarska na fasadzie budynku tworzy w miarę zwarty logicznie program ikonograficzny oddający przeznaczenie budynku. Z jednym wszakże wyjątkiem, ale o tym później. Znajdujemy zatem pomiędzy oknami płaskorzeźby w formie: masek teatralnych i instrumentów muzycznych. Instrumenty powtarzają się wielokrotnie w różnych konfiguracjach prawie na całym obwodzie budynku. Są to liry, lutnie, skrzypce, trąbki i fletnie Pana oraz trudne do zidentyfikowania przedmioty, być może instrumenty.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

To, co zwraca przede wszystkim uwagę, to grupy rzeźb usytuowane na froncie budynku, na jego ryzalitach. Postacie po lewej stronie to: Poezja, Dramat i Komedia (autorstwa Tadeusza Błotnickiego ). Po prawej: Muzyka, Opera i Operetka  (Alfreda Dauna), które trzymają w dłoniach: jedna batutę, druga bębenek baskijski (tamburek). Spoza pleców trzeciej, opartej o instrument ze strunami, wyłania się długa szyja ptaka – czyżby gęś i gęśle?

SONY DSC

Poniżej rzeźbionych grup, na murze attykowym na trzech tablicach z czerwonego marmuru wyryto złocony napis „Kraków Narodowej Sztuce” a powyżej umieszczono stojące postaci młodzieńca w kontuszu i dziewczyny z stroju szlachcianki. Jest to scena „Poloneza czas zacząć’, a dwie postaci to Mickiewiczowski Tadeusz i Zosia.

SONY DSC

I to z tymi postaciami cały jest ambaras.

Po pierwsze są względem siebie odwrotnie ustawione: Zosia zamiast stać po prawej stronie Tadeusza, znajduje się po lewej. Jak tu rozpoczynać taniec poloneza z partnerką po lewej stronie?! Poza tym stylizacja figur odbiega w wyraźny sposób od pozostałych antykizujących postaci umieszczonych na fasadzie. Patrząc odczuwamy niejaki dysonans, brak harmonii. Czy był to świadomy zabieg?

Teatr zaprojektowany przez Jana Zawiejskiego, wykonano w rekordowym, jak na owe czasy okresie 2 lat. Na rysunkach projektowych budynku teatru³ widać narysowane na szczycie fasady zupełnie inne postaci. Trudno je zidentyfikować ze 100% pewnością, ale widać, że są w długich, antycznych strojach*. Na rysunku rzeźby te tworzą z pozostałymi pewną całość ikonograficzną mówiącą o przeznaczeniu gmachu – świątyni sztuki.

Dlaczego nie zrealizowano pierwotnego zamierzenia projektu architekta? Presja czasu spowodowała, że nie zdążono zrealizować zaplanowanych rzeźb, a bez całkowitego wykończenia fasady trudno byłoby urządzić uroczyste, a na takie się zapowiadało, otwarcie Teatru. W ostatniej chwili pojawił się projekt ustawienia na fasadzie figur przedstawiających scenę z ,,Pana Tadeusza”.

Rzeźby były gotowe, a nawiązanie do utworu wieszcza narodowego nie mogło budzić zastrzeżeń. Postaci są dziełem Michała Korpala, krakowskiego rzeźbiarza, a ich pierwotnym przeznaczeniem było ozdobienia hallu jednej z krakowskich kamienic**.  Ustawienie taneczne Zosi po lewej stronie Tadeusza przeczy zasadom savoir vivre, ale stojąc po jego właściwej stronie „odwracałaby się” od niego. Tadeuszowy gest zaproszenia do tańca, wyglądałby wtedy dość żałośnie.

W tym to szacownym gmachu 50-lecie swojego istnienia świętowało Polskie Wydawnictwo Muzyczne. I ja tam byłam, miód i wino piłam… Zarejestrowany wówczas na żywo koncert, został wydany m.in. na CD.

płyta

Tekst: Renata Olchawa

Zdjęcia: Katarzyna Strączek
—————————————————————————————————————–

¹ Budynek zaplanowano w miejscu, gdzie stały zabudowania średniowiecznego szpitala św. Ducha. Rada miejska podjęła decyzję, iż ekonomiczniej jest wyburzyć wymagające remontu zabytkowe budowle i na ich miejscu postawić nowoczesny budynek teatru, teatru, którego miasto bardzo potrzebowało. W tym czasie wyburzono wiele zabytkowych budynków wymagających kosztownych remontów ja np. mury obronne miast, czy spichlerz i ratusz na Rynku Głównym. Na liście była też Brama Floriańska z przyległymi murami i basztami. Określa się czasami ten czas działalności Rady Miejskiej – okresem „burzymurków”.

² Budynek miał uwzględniać nowinki techniczne: oświetlenie elektryczne i gazowe w całym budynku, centralne ogrzewanie oraz ze względu na niedawną katastrofę pożarową w wiedeńskim Ringtheatre specjalny wodociąg przeciwpożarowy i bezpieczną drogę ewakuacyjną.

³ ryc. nr 36 [w:] Purchla J., Teatr i jego architekt, MCK, Kraków 1993
* Postać z lewej wygląda na mężczyznę z lirą (Apollo – bóg wszystkich muz?), z prawej kobieta w długiej szacie z księgą w ręce (Atena – bogini mądrości?).
** Chodzi o kamienicę Odo Bujwida przy ul. Lubicz 30.

Wykorzystano:
Purchla Jacek, Teatr i jego architekt, MCK, Kraków 1993 r.
Wiadomości dot. Teatru im Słowackiego z tekstu Lechosława Lameńskiego na portalu Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego: http://www.e-teatr.pl


Muzyczne krakowskie lapidarium, cz. 1


Kraków to miasto „pełne” muzyki. Marcin Bielski, historyk żyjący w XVI w. opisując Kraków przyrównał jego kształt w obrębie murów obronnych do instrumentu muzycznego – lutni*.

Wybierzmy się na spacer! Odszukajmy kamienne detale związane z muzyką i znajdźmy powiązania między nimi a otoczeniem. Stwórzmy muzyczne, krakowskie lapidarium.

Na wstępie dwa pytania:
1. Co to jest lapidarium muzyczne?
2. Czy można połączyć kamień i muzykę

Lapidarium to miejsce, w którym gromadzi się i pokazuje kamienne fragmenty architektury, rzeźby, płyty nagrobne itp. To okruchy oderwane od całości, ale na tyle istotne, że potrafią nam o niej całkiem sporo powiedzieć.

Odpowiedź na drugie pytanie pojawiać się będzie sukcesywnie, w kolejnych odsłonach cyklu: „krakowskie lapidarium muzyczne”.

Wydaje się, że najbardziej reprezentatywna będzie rzeźba śpiewającej i grającej na mandolinie żaby. Znajdziemy ją na froncie kamienicy „Pod śpiewającą żabą” przy ul. Retoryka 1, w bliskim sąsiedztwie siedziby PWM-u i krakowskich Błoń. Figurka sympatycznego płaza znajduje się w muszlowatej niszy z oknem na wysokości obecnie 3 piętra. Kiedyś, przed przebudową, była bardziej wyeksponowana – wieńczyła budynek¹. Nisza i figurka żaby wykonane są z białego kamienia, co malowniczo kontrastuje z elewacją z czerwonej cegły. Żaba trzyma w przednich łapkach mandolinę i widać, że gra, i śpiewa.

SONY DSC
Ale co to za utwór?
Wyjaśnia się to, gdy spojrzymy nieco niżej. Na belkowaniu znajduje się pięciolinia z nutami.

SONY DSC

SONY DSC

To pieśń „Dziewczę z buzią jak malina” autorstwa Jana Karola Galla (do słów Stanisława Rossowskiego będących tłumaczeniem wiersza Henryka Heinego)²*. Została ona wydana w 1957 roku przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne w serii: Pieśni, które lubimy (nr 39).

strona tytułowa pieśni

W Encyklopedii Muzycznej PWM pod hasłem „Jan Karol Gall” znajdujemy taką oto informację: „Wybitny architekt T. Talowski, budując w 1898 budynek przy ul. Retoryka 1 w Krakowie, oryginalnym pomnikiem na frontonie oddał szczególny hołd G[allowi] jako kompozytorowi pieśni” ³.

Teodor Talowski, który zaprojektował kamienicę „Pod śpiewającą żabą” w humorystyczny sposób poprzez figurkę muzykującej żaby, zawarł informację o tym co znajdowało się w tym budynku i w jego najbliższym otoczeniu. Otóż mieściła się tu szkoła muzyczna, a w bliskim jej sąsiedztwie przepływała rzeka Rudawa, nad którą chętnie przesiadywały kumkające żaby. Dzisiaj szkoły już tu nie ma, a rechoczące żaby też znalazły inną siedzibę odkąd koryto rzeki zasypano i biegnie tędy ulica Retoryka.

Tekst: Renata Olchawa
Zdjęcia: Katarzyna Strączek
*
„Gdy na nie z góry zwierzynieckiej pojrzy (bo stamtąd najlepiej się mu przypatrzy), jest coś podobne do lutnie okrągłością swą, a Grodzka ulica i z zamkiem jest jako szyja u lutnie właśnie”.

¹Bałus W.,. DDom – przybytek – „nastrój dawności” o kilku kamienicach T. Talowskiego [w:] Godela R. (red). Klejnoty i sekrety Krakowa. Teksty z antropologii miasta, Kraków, Wyd. Wawelskie

²* Informacja uzyskana z filmu dokumentalnego: Śladami Teodora Talowskiego w Małopolsce”, gdzie śladami architekta podąża Tadeusz Bystrzak, krakowski artysta, pasjonat twórczości Talowskiego; premiera filmu 14.12.2012 r. , Kraków, Sokół, ul. Piłsudskiego

Słowa tekstu do tego fragmentu zapisu nutowego brzmią:
„Dziewczę z buzią jak malina, twoje oczy gwiazdy dwie,
Ty dzieweczko luba, mała opętałaś myśli me”

³ Encyklopedia Muzyczna t. „efg”, PWM, 1987; str. 216


Kto się boi Emily Howell?


Kim jest Emily Howell? Można by ją określić mianem kompozytorki młodego pokolenia, której twórczość bywa porównywana przez niektórych do twórczości Igora Strawińskiego. Na swoim koncie ma 2 płyty wydane przez Centaur Records oraz liczne koncerty. Na pierwszy rzut oka jej kariera kompozytorska wygląda więc dosyć standardowo. Poza jednym drobnym szczegółem – Emily Howell nie jest człowiekiem…

David Cope swoją przygodę z komponowaniem za pomocą programu komputerowego rozpoczął ponad trzydzieści lat temu. Pierwszym jego ,,dzieckiem” była Emmy, która tworzyła – po przeanalizowaniu masy utworów – dzieła w stylu różnych kompozytorów. Po wielu latach pracy z nią i wielu sporach wokół niej, Cope zakończył jednak jej działanie (więcej na ten temat znajdziecie tu).

Na jej miejsce stworzył kolejny program, który nazwał Emily Howell. O ile Emmy ,,komponowała” na podstawie analizy dzieł różnych kompozytorów, Emily tworzy swoje własne, oryginalne utwory. Dysponuje wprawdzie bazą, którą odziedziczyła po Emmy, jednak jej kompozycje powstają w zupełnie inny sposób – w interakcji z Copem.

Program nie tworzy bowiem za naciśnięciem guzika, ale odpowiada na życzenia odbiorcy i reaguje na krytykę. Emily dostaje pytania, na które generuje odpowiedzi, a te – w zależności od tego, co Cope’owi się podoba, a co nie – są akceptowane, bądź odrzucane. Program przetwarza je wszystkie i opracowuje następne propozycje. W ten sposób powstaje sieć wzajemnych powiązań między dobrymi i złymi projektami, która daje na końcu efekt w postaci utworu.

Mimo pewnych początkowych założeń, dotyczących danego utworu, czynionych przez odbiorcę/współtwórcę, ciężko jest przewidzieć ostateczny efekt pracy Emily, co spowodowane jest wielką ilością obliczeń, jakie ona wykonuje. Mniej wtajemniczeni w jej działanie mogą to uznać za przejaw niezależności artystycznej, co brzmi cokolwiek dziwnie w odniesieniu do programu komputerowego. Należy jednak pamiętać, że Emily potrzebuje odbiorcy, który ją naprowadzi na właściwy trop – nie komponuje według własnego gustu, ponieważ, jakkolwiek by była rozwinięta, go nie ma.

Przeciwników Emily przeraża właśnie fakt, że tworzyć – co do tej pory robili wyłącznie ludzie – mogą również maszyny. Zapewne wizja świata opanowanego przez nie, w którym nie ma już miejsca dla ludzkiej kreatywności, wydaje im się być rodem z najgorszych koszmarów. Tymczasem sam Cope uważa, że maszyny są bardziej kreatywne niż ludzie – nie posiadają bowiem uprzedzeń, które niszczą kreatywność. Miksują wszystko, co się da i jak się da, nie biorąc pod uwagę własnych preferencji. Cope twierdzi wręcz, że to ludzie są bardziej zautomatyzowani od maszyn, podążają bowiem najchętniej już utartą ścieżką. W końcu nie bez powodu mówi się, że lubimy najbardziej te melodie, które już znamy.

Zastanawiać się można również nad kwestią emocji, które zazwyczaj zawarte są w dziele muzycznym i mają być przez nie poruszane. Czy program, który ich nie posiada może stworzyć coś, co je wywoła? Cóż – po koncercie, na którym grano utwory Emily, pewien miłośnik muzyki podzielił się z żoną Cope’a swoimi wrażeniami – a co ciekawe, nie wiedział, że Emily nie jest człowiekiem. Powiedział wówczas, że jej utwory były jednymi z najbardziej poruszających, jakie kiedykolwiek słyszał.

Pół roku później miał okazję słuchać wykładu Cope’a na temat programów do tworzenia muzyki, w trakcie którego te same utwory był  odtwarzane z CD. Po wykładzie podszedł do Cope’a i powiedział, że od razu słychać, że tej muzyki nie stworzył człowiek, ponieważ nie ma w niej serca, duszy czy jakiejkolwiek głębi.

Może więc jednak odpowiednio napisany program jest w stanie stworzyć coś, co nas poruszy? Czy komentarze podobne do tych, które wygłosił ów meloman nie są właśnie przejawem naszych uprzedzeń?

Cope jest autorem wielu cenionych książek i artykułów na temat komputerowej analizy muzycznej, jeśli jednak chodzi o komponowanie, stał się w jakimś sensie zakładnikiem swoich programów. Choć jest niezwykle aktywny artystycznie, dzięki Emily bowiem, zaczął bardzo szybko komponować, a kiedy wpadnie mu do głowy jakiś pomysł, siada przed komputerem, ustawia we właściwy sposób program i w niedługim czasie to, co sobie wymyślił, widzi w postaci partytury – dalej nie stworzył swojego opus magnum.

Cope został kompozytorem, ponieważ w dzieciństwie usłyszał Czajkowskiego i tak się nim zachwycił, że za cel życiowy postawił sobie napisanie utworu, który kiedyś zachwyci inne dziecko. Do tej pory mu się  to nie udało, co uważa za swoją życiową porażkę. Mimo to wraz z Emily produkuje kolejne nagrania, których możecie posłuchać tutaj, zgłosiła się do niego również pewna znana grupa popowa, która chce skorzystać z programu przy komponowaniu swoich utworów.

Cope wierzy, że przyszłość kompozycji leży w programach typu Emily Howell. Tradycyjni kompozytorzy chyba nie powinni jednak czuć się szczególnie zagrożeni. W końcu prawdziwie dobra muzyka obroni się sama, bez względu na to, kto będzie jej autorem.

Tekst A. Kalamat na podstawie R. Blitstein, Triumph of the Cyborg Composer 


Za kulisami ,,The Bricklin Musical”


Rozmowa z Adamem Grządzielem, producentem „The Bricklin Musical – samochodowa fantazja”, psychologiem, kolekcjonerem starych samochodów, przedsiębiorcą i właścicielem teatru/klubu muzycznego Old Timers Garage.

 

Old Timers

Gdzie po raz pierwszy spotkałeś się z musicalem „The Bricklin”?

Moje doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że gdy coś wymyślę i jestem przekonany, że jest to genialne i nowe, to po jakimś czasie okazuje się, że niestety już ktoś coś takiego zrobił lub wymyślił. To podcina skrzydła, ale od czasu kiedy można w internecie szukać wszystkiego, co istnieje na świecie, to zanim entuzjastycznie rzucę się realizować swoje rojenia, po prostu najpierw sprawdzam, czy czegoś nie ma w googlach. Tak było i tym razem. Miałem zamiar napisać musical o samochodzie. Przygotowałem się do tego solidnie, ale zanim zabrałem się do pracy, wpisałem w wyszukiwarkę frazę: „musical cars”. I tak trafiłem na świetny materiał – „The Bricklin – an automotive fantasy”. Rzecz była realizowana w Kanadzie parę lat temu. Przecierałem oczy i uszy ze zdziwienia, że nikt już tego więcej nie zrobił. Wyczuwałem wielki potencjał tego musicalu. Czy się nie mylę, okaże się pewnie wkrótce.

Jak i kiedy zapadła decyzja o wyprodukowaniu polskiej wersji? Opisz proszę pokrótce drogę od pomysłu do realizacji – jak wyglądała reakcja twórców na wieść o chęci adaptacji musicalu, zdobycie licencji itd.

Decyzja zapadła natychmiast. Nawiązałem kontakt z autorami, a że okazało się, że nadajemy na podobnych falach, to sprawy formalne potoczyły się szybko. Wprawdzie autorzy mieli wątpliwości, czy damy radę zrealizować to przedsięwzięcie w naszych warunkach, ale przekonywałem ich tak długo, aż zdobyłem kontrakt – już po miesiącu. Na premierze odwiedził nas Allan Cole, współautor i kompozytor musicalu. Był szczerze zdziwiony, że zrobiliśmy to z takim rozmachem i na znakomitym poziomie. Zapowiadają się już kolejne wizyty z Kanady, bo okazuje się, że jest tam o naszej realizacji głośno, bardzo wiele się pisze i mówi, chyba w myśl zasady: „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”.

Czy to prawda, że niewiele brakowało, by Malcolm Bricklin był obecny na premierze?

Malcolm Bricklin oczywiście siłą rzeczy był zainteresowany produkcją oryginalnej wersji musicalu, był też gościem na kanadyjskiej premierze. Do nas także miał przyjechać, ale życie zweryfikowało ten plan. Wraz z nim miał nas odwiedzić jego syn z partnerką – Susan Sarandon. Trwały rozmowy na temat opracowania warunków takiej wizyty, ale nie byłem w stanie spełnić wymagań co do zapewnienia bezpieczeństwa. Tak wiec stanęło na tym, że wpadną na któryś ze spektakli incognito, kiedy będą akurat w Europie. Myślę, że to będzie fajna przygoda, a po premierze wiem też, że nie mamy się czego wstydzić.

Kto zrealizował polską premierę „Bricklina”?

Musical wyreżyserował Marcin Kołaczkowski, wspaniały artysta, ale też człowiek posiadający fantazję i potrafiący wyczuć szansę. Wystarczył nam jeden telefoniczny kontakt i już obaj wiedzieliśmy, że robimy to razem. Proponowałem wcześniej wspólną realizację wielu osobom, ale zazwyczaj rozmowa kończyła się w najlepszym razie zdaniem: „Adam, tego nie da się zrobić; za duże, za trudne, za drogie…”

Ogromne wsparcie dostałem od tłumaczki Patrycji Korczago-Pucher, która wykonała gigantyczną pracę, a nasza korespondencja mailowa na pewno objętościowo przewyższa sam skrypt dialogowy. Marcin zaś opracował ostateczną adaptację i dokonał koniecznych poprawek, znając już obsadę oraz założenia realizacyjne.

W zespole pojawiła się też Marta Kuśmirek, fenomenalna choreograf, która dokonała cudu ustawienia pięciu wykonawców na mikroskopijnej scenie, której słucha również występujący spektaklu samochód Bricklin, reagujący ruchem na każde jej skinienie…

Skąd taka a nie inna obsada aktorska? Jak szukałeś odtwórców ról?

Zaczęliśmy od castingu. Przyjechało wielu ciekawych artystów, lecz pojawił się problem geograficzny: każdy mieszkał w sporej odległości od Katowic. To zwiastowało kłopoty. Dlatego w sytuacji, kiedy już nawiązałem kontakt z Marcinem i „wybadawszy” go w kontakcie osobistym jak i za pomocą wszechmocnego google’a uznałem, że mogę spokojnie powierzyć mu zadanie zebrania zespołu wokalno–aktorskiego. Ja pozostawiłem sobie przyjemność skompletowania bandu według własnego klucza. I dlatego zespół muzyczny tworzą wyjątkowe osobowości, ludzie o ogromnej pasji, ale skromni i w pełni oddani temu co robią. Muszę wspomnieć o Szymonie Suchoniu, który wszystko muzycznie ogarnął i stał się liderem bandu. Zespół tworzą: Arkadiusz Zyber (gitara), Matthias Schlette (gitara basowa), Szymon Suchoń (klawisze), Krzysztof Kot (perkusja). Ileż to nocy spędzili, śpiąc na scenie!

Jakie Ty i ekipa macie plany związane z musicalem? Czy możliwe byłoby np. tournée ze spektaklem po Polsce? Czy tego byście chcieli?

Już mamy zaproszenie do Kanady. W Polsce jednak wszystko zależy od pstrego konia, czyli odrobimy szczęścia, czy uda się zaistnieć w łaskawych mediach. W Polsce nie istnieje rynek muzyczny, nie istnieje też w zasadzie instytucja liczących się recenzentów. Są mody i są układy, a my zgodnie z naszym zapisanym na stronie manifestem nie stosujemy się do zasad polskiego show biznesu i idziemy bokiem. To się nie może podobać. Ale nie powiem, że znając potencjał spektaklu i to co się udało osiągnąć, nie mam nadziei, że sami widzowie „zdecydują nogami”, że mamy to grać i grać… Ja nie rezygnuję i każdemu przypominam o prostej zasadzie: że trzeba chcieć tego, czego chcą wszyscy… tylko bardziej. Dużo bardziej!

Jedno muszę jeszcze na koniec dodać. Największe szczęście w życiu to spotykanie ludzi. Ludzi, których warto poznać. A tak już się składa, że zazwyczaj za ciekawymi i dobrymi ludźmi kroczą inni, fascynujący i przykuwający uwagę. Dziękuję wiec losowi, że zetknął mnie z Olgą Szomańską, Piotrem Hajdukiem, Jackiem Lenartowiczem, Arkiem Wrześniem i oczywiście Marcinem Kołaczkowskim. Wszystkich, którzy wspierali nie sposób wymienić, ale oni wiedzą, że jestem im wdzięczny i jak myślę o nich to się uśmiecham. A uśmiech wywołuje uśmiech i niech tak będzie w naszym garażu.

Pytała Bibianna Ciejka

Foto: Krzysztof Piątek


Po premierze „The Bricklin Musical”


W piątek 22 marca w klubie muzycznym i teatrze zarazem – Old Timers Garage – odbyła się europejska premiera kanadyjskiego musicalu „The Bricklin Musical – samochodowa fantazja”. W Kanadzie wystawiono go zaledwie kilkakrotnie w 2010 roku – czy katowicka wersja ma szansę podbić Polskę? Poniżej zapis wrażeń ze spektaklu.

Old Timers Garage to niezwykłe, wypełnione doskonale zachowanymi starymi samochodami miejsce. Przestrzeń dawnego kina „Piast” łączy w sobie bar (kontuar wykonany jest zresztą z przepołowionego „oldtimera”), klub i profesjonalnie wyposażoną salę koncertowo-teatralną z dobrym nagłośnieniem i widownią na około 200 osób. Garage otrzymał ostatnio nominację do prestiżowej nagrody „Złote Maski” za tworzenie nowego, wartościowego zjawiska na mapie teatralnej regionu. Lepszego miejsca  na wystawienie spektaklu, w którym główną rolę gra samochód, nie można by sobie wymarzyć. Sala teatralna i historia, którą poznajemy, współgrają tak ściśle, że aż nie wiadomo, czy niektóre elementy są scenografią, czy też standardowym wyposażeniem sali.

Bricklin3

A historia, oparta zresztą na faktach, opowiada o marzeniu Malcolma Bricklina, przedsiębiorcy–wizjonera, który w latach 70. ubiegłego wieku postanowił stworzyć najbezpieczniejszy samochód świata. Swą ideę próbował urzeczywistnić w Nowym Brunszwiku w Kanadzie. SafetyVehicle-1 posiadał otwierane do góry 50-kilogramowe (!) drzwi, klatkę dla pasażerów jak w bolidach F-1, maskę z włókna szklanego i brak zapalniczki (palenie w aucie powoduje wypadki!). Koszty produkcji były jednak ogromne, podobnie jak ilość błędów w projekcie, ostatecznie Bricklin poniósł więc spektakularną porażkę, zadłużając się na kilkadziesiąt milionów dolarów. SV-1, czyli tytułowy Bricklin, pojawia się zresztą na scenie; to autentyczny egzemplarz, sprowadzony z Kanady. Drugi stoi przed klubem – ponoć jeździ…

Bricklin1

Spektakl wyreżyserował Marcin Kołaczkowski, odtwórca roli Bricklina. Całość jest dobrze zrealizowana i bardzo zabawna. To ostatnie to bez wątpienia zasługa przekładu, który zawiera mnóstwo odniesień do polskiej polityki i popkultury. Premier Hatfield (Jacek Lenartowicz; M jak miłość, Edi, Prosta historia o miłości) dyskutuje ze swym politycznym oponentem w programie „Co z tym Nowym Brunszwikiem”, jedna z piosenek zaczyna się od „Nie jestem Adam Michnik, a tyś nie Rywin Lew…”, a mechanik samochodowy Gerrard (Piotr Hajduk; Metro, spektakle teatru Buffo i Roma) podśpiewuje przy pracy „Ona tu jest… i tańczy dla mnie…” (co wywołało wyjątkowe salwy śmiechu na widowni) itd. Kostiumy, scenografia, a nawet oświetlenie, nawiązują do klimatu lat 70. Akompaniuje na żywo 4-osobowy band, który bywa także angażowany do udziału w fabule spektaklu. Piosenki nie mają może broadwayowskiego rozmachu, ale przyjemnie się ich słucha, zwłaszcza tych o charakterze lirycznym.

Ten kameralny w sumie musical ma świetne tempo, rozwija się od pierwszej sceny. Aktorów jest zaledwie pięcioro (więcej i tak nie zmieściłoby się na małej scenie), ale swoją energią „kupują” publiczność. Arkadiusz Wrzesień, grający co najmniej trzy postaci, ma niezaprzeczalny talent komediowy o zacięciu pantomimicznym i ogromny urok. Wokalnie najlepiej prezentują się grająca Michelle Olga Szomańska (współpracująca wcześniej z Piotrem Rubikiem i Teatrem Rampa) i Piotr Hajduk. Szomańska wręcz zachwyca brawurowym (aktorsko i wokalnie) wykonaniem piosenki do Gerrarda, wykonaniem, w którym – w moim odczuciu – zawarta była satyra na „dramatyczne” piosenki musicalowe. Pozostali także stają na wysokości zadania, ale wydają się bardziej aktorami niż wokalistami.

Bricklin2

Lepiej brzmią piosenki solowe niż duety czy piosenki zespołowe; chlubnym wyjątkiem jest tu ballada Gerrarda po utracie Michelle, w której w znakomicie zaaranżowanych i zaśpiewanych chórkach towarzyszą mu Malcolm i Hatfield. Może to kwestia zgrania, która rozwiąże się po kilku wspólnych występach.

W Kanadzie katowicka premiera wywołała duże zaciekawienie, do tego stopnia, że władze Nowego Brunszwiku zafundowały kompozytorowi i współtwórcy „Bricklina”, Allanowi Cole’owi, podróż do Polski i udział w premierze. Czy musical odniesie sukces? Może stanąć temu na przeszkodzie niewielkie wsparcie medialne i miejsce realizacji – klub znajduje się w Katowicach-Piotrowicach, daleko od centrum – lecz raczej nie jej jakość. Kolejne przedstawienia w kwietniu!

Tekst: Bibianna Ciejka

Foto: Krzysztof Piątek http://www.krzysztofpiatek.eu

A już wkrótce rozmowa z producentem musicalu, Adamem Grządzielem.