Fismoll to nowa postać na polskiej scenie muzycznej. Jego muzyka wymyka się opisom i etykietkom – Magazyn Kultury, goszczący go na koncercie w Krakowie, spróbował zaklasyfikować to, co tworzy Fismoll, jako „acoustic/indie/rock/alternative/folk”. Jedyna prawda absolutna w tym przypadku to fakt, że jego utwory dotykają do głębi, zabierając słuchacza w jakieś tajemnicze, nieznane mu wcześniej miejsce.
Z tym młodym, ogromnie utalentowanym chłopakiem z Poznania – kompozytorem, autorem tekstów, wokalistą, gitarzystą, aranżerem – rozmawiałam na krakowskim Kazimierzu w przededniu premiery jego debiutanckiego albumu At Glade, wydawanego pod prestiżowym patronatem Programu Trzeciego Polskiego Radia. Ponadgodzinne spotkanie wydawało się za krótkie – zaledwie zaczęłam poznawać jego wrażliwość, szczerość, nietuzinkowość i skromność. Poniżej zapis naszej rozmowy.
Po raz pierwszy zetknęłam się w twoją muzyką słuchając listy przebojów Trójki. Jechałam samochodem przez las, zapadał zmrok. Z radia popłynęło „Let’s Play Birds”, a ja natychmiast zwolniłam, bo ten ktoś w radiu śpiewał wyłącznie dla mnie i nie chciałam uronić ani jednego dźwięku. Po piosence Marek Niedźwiecki przedstawił wykonawcę, a ja bardzo się zdziwiłam, skąd obcokrajowiec zna polskie określenie na F sharp minor. Po powrocie do domu poszukałam informacji w internecie i przeżyłam podwójny szok: po pierwsze – że jesteś Polakiem, po drugie – że masz 19 lat. Myślę, że zwłaszcza to pierwsze zdziwienie jest udziałem wielu osób – co o tym sądzisz?
Cieszy mnie, że ta muzyka ma inny klimat niż polski – bardziej zachodni, na pewno skandynawski. Z drugiej strony mnie to smuci, bo chciałoby się usłyszeć „To jest tak dobre, że wiedziałem, że to jest z Polski” – choć powstają teraz świetne polskie projekty na światowym poziomie – Mikromusic, Skubas, Mela Koteluk. Ja śpiewam tylko po angielsku – lepiej się w tym czuję i łatwiej mi się pisze – i jestem dumny z tego, że śpiewam w obcym języku tak, że trudno czasem zorientować się, że jestem Polakiem. Bałem się zresztą, że nie podołam polskiemu językowi – ma zupełnie inną melodykę niż angielski i tekst musi być naprawdę znakomity, żeby brzmiał dobrze. Na pewno chciałbym móc za kilka lat wyjechać na trasę koncertową za granicę i na pytanie „Stary, skąd jesteś?” odpowiedzieć „Z Polski”. Jestem ogromnym patriotą; gdyby trzeba było, wyjąłbym szablę i poszedł walczyć – mimo, że Polska aktualnie jest jaka jest. A 19 lat życia bardzo mocno przeżyłem, doświadczyłem kilku strat i sytuacji, które chyba sprawiły, że zahaczam o więcej niż swoje 19 lat.
Odkąd się pojawiłeś, ludzie próbują Cię jakoś określić, nazwać, najczęściej za pomocą porównań – polski Bon Iver, polski Jonsi, ja mogłabym dorzucić skojarzenie z Anthony and the Johnsons…
To świetny zespół jest!
… i jeszcze kilkoma innymi artystami. Czy to jest dla ciebie męczące, obciążające czy raczej motywujące? A może nie chciałbyś być z nikim porównywany?
Absolutnie nie mam presji sprostania takim porównaniom. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo jestem wyzbyty złudzeń, jak to Herbert kiedyś pisał. Robię wyłącznie to, co gra mi w środku – biorę gitarę at glade, czyli na polanę niedaleko mojego osiedla, i gram. Jeżeli ktoś porównuje mnie do Bon Ivera, to mogę się tylko cieszyć, bo jest to facet, który nie robi słabej muzyki i pięknie śpiewa, choć znam dobrze może trzy jego piosenki – Holocene się zasłuchiwałem. Zarzut wtórności? Muzyka i tak jest wtórna. Natomiast gdy ktoś oskarża mnie na przykład o skopiowanie akordów z piosenki Bon Ivera, której nawet nie znam, to inna sprawa. Dlatego gdy wydaje mi się, że mój utwór przypomina coś, co już słyszałem, natychmiast go zmieniam – tonację, melodię – aby uchronić się przed powielaniem.
Jakiej muzyki słuchasz dla przyjemności? Kiedyś był to ponoć Kaliber44, a teraz? Jacy artyści cię inspirują?
Przez długi czas słuchałem hip-hopu, kiedyś nawet nagrywałem teledyski hip-hopowe chłopakom z dzielnicy. W pewnym momencie poczułem jednak, że muszę trochę od tego odejść – uciekała ze mnie melodyka. Generalnie nie śledzę za bardzo tego, co się dzieje, jakie zespoły powstają. Ja od zawsze „siedzę” przy Arvo Pärcie, Sigur Ros i Janie Sebastianie Bachu – jest to trzech kompozytorów, którzy mnie nieustannie inspirują.
W jakim momencie życia zdecydowałeś, że chcesz zająć się własną twórczością? Wiem, że od 9 lat uczysz się w szkole muzycznej – tam skupiasz się przecież na innym repertuarze.
Moja twórczość powstała z buntu. Po sześciu-siedmiu latach nauki w szkole muzycznej poczułem, że wciąż tylko odtwarzam; dostaję nuty i narzucane jest mi, co mam czuć. Zacząłem więc tworzyć własną muzykę. Dzięki czemu zresztą teraz potrafię grać cudze utwory, a moi nauczyciele ufają mi na tyle, aby pozwolić mi robić to po swojemu. Nie można zaprzeczyć temu, że muzyka jest matematyką, ale przed tym też chciałem uciec; poza tym byłem słaby z harmonii… (śmiech) Chciałem muzyki, która będzie stworzona z uczucia, a nie z matematycznego wyliczenia, które ogranicza. Szkoła muzyczna dała mi bardzo dużo, teraz jednak myślę tylko o skończeniu jej – został mi rok – i zajęciu się własną muzyką. Bardzo dużo będzie tych utworów jeszcze; póki nie umrę i póki będę widzieć uśmiech u ludzi. Nie potrzebuję w życiu niczego więcej.
18 czerwca premiera At Glade. Gdybyś spojrzał wstecz, na poprzedni rok twojego życia – co się zmieniło? Jak zmieniłeś się ty?
Mimo, że w szkole zazwyczaj wszystkich rozśmieszałem, tak naprawdę byłem człowiekiem nostalgicznym i często smutnym, zwłaszcza, gdy byłem sam. W mojej samotności odczuwałem brak czegoś, pustkę. Ten rok, zwłaszcza styczeń 2013, czyli moment, w którym zaczęliśmy nagrywać kwartet smyczkowy na płytę, był przełomem. Wcześniej miałem w sobie pewien eskapizm i bałem się wielu rzeczy, których nie chciałem w swoim życiu; teraz wierzę, że można złe rzeczy ominąć albo naprawić, i będzie to proste. Odnalazłem radość z małych, pięknych chwil; zakochałem się. Poczułem, że nagrywając płytę zawierającą wszystko to, co mam w sobie najbardziej tkliwe i delikatne, tworzę coś, co może coś dać ludziom. Bóg mi dużo dał; mimo że nie chodzę do kościoła, jestem bardzo wierzącym człowiekiem. W ubiegłym roku poznałem też Roberta, który stał się w pewnym sensie moim patronem.
Robert Amirian to nie tylko bowiem basista w twoim zespole, ale i manager, producent, wydawca płyty, przyjaciel… Jak się poznaliście?
Umieszczałem na Youtube covery i własne utwory; wtedy były to Let’s Play Birds i Trifle. Nagrałem te piosenki u siebie w domu – kupiłem mikrofony, mikser, cały potrzebny sprzęt. Zajęło to dużo czasu, jako że jestem strasznym „szczególistą” i „dźwiękofilem” – wszystkie programy audio i sprzęt musiałem poznać sam, bez żadnych tutoriali – ale cieszę się, że tak zrobiłem. Niektóre ścieżki na płycie zostały te same – z moich domowych nagrań. Tak więc Robert usłyszał te utwory i napisał do mnie maila, proponując wydanie płyty. Potraktowałem to jak żart.
Jednak czy umieszczając piosenki na Youtube nie myślałeś o wydaniu płyty?
Nie, naprawdę nie. Myślałem w kategoriach „będę co jakiś czas wrzucał coś do sieci, żeby ludzie słuchali”. Robert nie dał za wygraną i zadzwonił – i ten telefon wystarczył. Rozmawialiśmy półtorej godziny, z czego 10 minut na temat płyty, a resztę czasu – o wszystkim, po prostu się poznawaliśmy. Było to w czerwcu zeszłego roku.
W takim razie idzie to lawinowo szybko – rok temu się poznaliście, a teraz już płyta, koncerty.
Ja tego nie ogarniam… ale rozumiem to tak, że ten Gość z góry się uśmiecha i stawia na mojej drodze właściwych ludzi. Jesteśmy bardzo podobni z Robertem na wielu płaszczyznach, rozmawiamy ze sobą o wszystkim. Robert jest jedyną chyba osobą, której teksty – poza własnymi – mogę śpiewać. To on napisał słowa do Songs of Songs – najważniejszej dla mnie piosenki na płycie.
Spotykamy się dzień po koncercie w Krakowie, który był pierwszym oficjalnym koncertem, promującym twoją debiutancką płytę. Jakie wrażenia?
Było fenomenalnie. Zakochałem się w każdej osobie z publiczności po kolei; przyjęcie nas przez słuchaczy było takie, jakbym przyjechał do domu rodzinnego, w którym mnie nie widziano dawno i wszyscy się cieszą, mówią: „Chodź, zjemy pierogi” – tak właśnie się czułem. Ja się na scenie trochę zapadam się pod ziemię, bo ciągle zdumiewa mnie, że tyle osób chce tego słuchać i przez wdzięczność staję się nieśmiały. Nie umiem zapanować nad tym, że ręka mi się trzęsie czy drży głos, ale chyba nie chcę nad tym panować. Gdy śpiewam, mam najczęściej zamknięte oczy, utrzymując tylko kontakt z zespołem, ale czułem i słyszałem wasze niesamowite reakcje, owacje, a gdy grałem bis, wszyscy stali i uśmiechali się do mnie. Po koncercie wiele osób do mnie podchodziło i dziękowało – od jednej usłyszałem, że zmieniłem dla niej znaczenie sztuki. W ogóle kocham Kraków; czas płynie tu wolniej, a w powietrzu jest jakaś metafizyka. To miasto nie ma w sobie agresji – choć może mówię tak, bo nie byłem na Hucie (śmiech).
Słyszałam, że wystąpisz na festiwalu Open’er – gratuluję; to ogromny sukces i dowód uznania dla twojej muzyki, zwłaszcza, że zaproszenie na festiwal przyszło jeszcze przed premierą płyty.
Nie wiem, jak do tego doszło. Dostałem po prostu telefon od Roberta: „No cześć Fiś, gracie na Open’erze”, „O, fajnie, a co to jest Open’er?” (śmiech). Oczywiście jesteśmy bardzo zadowoleni, nie ukrywam faktu, że aż mi dziwnie z tym. To będzie duży zaszczyt, wystąpić wśród takich zespołów jak Hey, Kings of Leon, Crystal Castles. My pojedziemy jak zwykle usypiać wszystkich… A na jesieni rozpoczniemy naszą solową trasę, na którą być może pojedziemy z perkusją.
Kiedyś dążyłem do tego, aby na żywo wykonanie piosenki brzmiało dokładnie jak wersja na płycie. Ale ostatnio myślę, że przecież płyty ludzie posłuchają sobie w domu, bo kupią, ściągną, na Spotify’u będą słuchać – oczywiście z przerwami na „Cześć, tu Spotify, jeżeli chcesz tego słuchać dalej, wpłać 20 złotych…”. Tak więc teraz na koncertach chcę dać ludziom coś, czego nie usłyszą te osoby, które na koncert nie przyjdą. Zawsze na dodatek jest tak, że ktoś się pomyli, zapomni się tekstu i wymyśla się „Whenawella a hella ruby la”, co brzmi mniej więcej jak „Stół na ścianie podczas dżemu”, ale po zaśpiewaniu tego człowiek sobie myśli: „Kurczę, zrymowało się! Jest dobrze!”
Mniej muzycznie: twoje ulubione miejsce na Ziemi?
Polana niedaleko mojego osiedla, gdzie powstała większość moich piosenek.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Bibianna Ciejka
15.06.2013r.
Look at This na Youtube
Let’s Play Birds na Youtube